Czy wierzę w YOLO i "carpe diem"?




Z tymi mottami życiowymi to jest tak, że jak się człowiek go uczepi, to często bierze zbyt dosłownie i zapomina o drugim dnie. Zauważam to w każdym zjawisku. Ludzie zazwyczaj myślą powierzchownie. Bo jest to prostsze i szybsze. Myślimy skrótami i nie wgłębiając się w drugie dno, bo tak działa nasz mózg. To jest normalne. Warto jednak pamiętać, że każdy kij ma dwa końce. Ja przez długi czas uważałam się za wyznawczynię horacjańskiego carpe diem i dziś w dobie YOLO zaczęło to nabierać zupełnie nowej barwy...
Horacy i jego myśli znalazły się w moim osobistym słowniku haseł w czasach gimnazjalnych. Mój mózg był o wiele świeższy niż dziś i chłonął wiedzę jak gąbka (dziś z kolei częściej przypomina galaretkę). Dlatego dosyć łatwo adaptowałam do swego stylu życia różne idee - bądź to zasłyszane na lekcjach w szkole, bądź przeczytane w książkach. Horacy przyszedł do mnie z lekcji polskiego. Uwierzyłam mu na słowo, by łapać dzień.

No, więc łapałam. To znaczy: uważałam, że go łapię. Kontemplowałam chwile po prostu. W gimnazjum byłam spokojna. W liceum może nieco mniej. Ale tak ogólnie, to nie uważałam (i nadal nie uważam) się za osobę imprezową i ekstrawertyczną. Bliżej mi do introwertycznej osobowości, cieszącej się swoim towarzystwem, będącej obserwatorem zdarzeń, a nie ich uczestnikiem. Carpe diem praktykowałam głównie na płaszczyźnie swoich myśli, co wprawiało mnie często w zamyślenie, a w efekcie byłam mocno roztrzepana i nieogarnięta. Uważam, że to całkiem sensowne podejście.

Zdecydowanie mniej sensowne i zdecydowanie bardziej głupie jest rozumienie tej myśli jako zachętę do robienia rzeczy głupich i nieodpowiedzialnych, które miałyby na celu udowodnienie naszej spontaniczności, kreatywności, radości z życia i odwagi, bo przecież trzeba chwytać dzień i wykorzystywać go do próbowania nowych, szalonych rzeczy. Zgodzę się z tym, że faktycznie, każdy dzień należy celebrować i warto codziennie odkrywać i robić coś nowego, ale z tym robieniem rzeczy szalonych, to jednak warto robić je z głową.

Tutaj się zatrzymam. Domeną młodości jest robienie rzeczy głupich. Dopiero dorosłość nas weryfikuje, sprowadza do pionu, ale to też zależy kto, jaką drogę wybierze. Ale tak ogólnie to wiek nastoletni rządzi się trochę własnymi prawami. Imprezy, zabawy, podróże, nocne powroty do domu i to wszystko, przed czym chcą chronić nas rodzice. I tutaj wkracza moja mama, która miała zgoła inne wyobrażenie mojej młodości. Matczyna miłość i nadopiekuńczość sprawiły, że sporo mnie w młodości ominęło. Z pewnością nie było takie szalone i spontaniczne jak moich rówieśników. Nie to, że mam do niej żal o to, bo to po części wynik mojej osobowości. Ale może gdyby nie trzymanie pod kloszem, nie byłabym przez tak długi czas taką malkontentką.

No więc, wracając do brania na serio słów carpe diem i mając na uwadze fakt, że przez swoją mamę raczej nie korzystałam ze wszystkich praw młodości, to spójrzmy prawdziwe w oczy - człowiek uczy się na błędach. Najlepiej tych popełnionych w młodości. Ja trochę tego nie doświadczyłam, przykazano mi uczyć się na błędach innych, czerpać rozrywkę z książek i podręczników. Z tego wszystkiego owszem, jestem oczytana, jestem grzeczna, ale jakaś dzika cząstka mnie woła, by spróbować jeszcze tego i tego, lecz ta dorosła już „ja” mówi stanowcze nie, bo wyrosłam już z takich szaleństw. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dziwacy w literaturze: nimfetki, motyle i sobowtóry Vladimira Nabokova

Koniec pewnego etapu